Rzemieślnik z warszawskiej Pragi: Nie mam komu przekazać fachu
Oficerowie marines, żony japońskich dyplomatów i rodzimi miłośnicy art déco. Co ich łączy? Pracownia Edwarda Magdziarza i kupione w niej witrażowe lampy. Rzemieślnik z warszawskiej Pragi wytwarza je ręcznie, składając szklane "puzzle" z setek elementów.
07.10.2019 | aktual.: 07.10.2019 12:45
Odrobina metalu, garść kolorowych szkiełek. I światło, które zmienia tę układankę w fascynujący przedmiot. Od przeszło stu lat prace ze studia Louisa Comfort Tiffany’ego budzą zainteresowanie, zachwyt, a nawet kolekcjonerskie szaleństwo. Rzadkie egzemplarze osiągają astronomiczne ceny.
Niewielka "Pond Lily" została w 2018 roku sprzedana za przeszło 3 372 000 dolarów. Moda narodziła się już u schyłku XIX wieku wraz ze stylem Art Nouveau, razem z nim rozkwitała i trwa do dziś. Tiffany miał wielu zdolnych współpracowników – także zapomnianych przez lata artystów szkła – doczekał się naśladowców i uczniów, a wprowadzony przez niego styl podbił salony.
Witrażowe lampy mogą być barokowo bogate, wielobarwne albo skromne, złożone z delikatnie zróżnicowanych tafli. Można je więc dobrać do wnętrz zaaranżowanych w różnych stylach. Niewiele osób w Polsce wie na ten temat równie wiele co Edward Magdziarz. Kruche przedmioty prawie pół wieku temu rzuciły na niego urok, który utrzymuje się do dziś. Od przypadkowego spotkania zaczęła się jego życiowa przygoda, kariera zawodowa i pasja. Warszawskiego rzemieślnika odwiedziliśmy w jego pracowni na Pradze.
Zanim Louis Comfort Tiffany zajął się projektowaniem szkła, studiował malarstwo. Czy pana droga do zawodu była podobna?
W 1971 roku miałem rzadką w tamtych czasach okazję odwiedzenia Londynu. Przypadkiem trafiłem do małej pracowni wytwarzającej repliki lamp Tiffany’ego i zachwyciłem się. Wiedziałem, że właśnie to chcę robić w życiu. Zawsze interesowałem się sztuką secesyjną. W dodatku jestem z wykształcenia elektronikiem, a z pasji radioamatorem. Od czternastego roku życia posługiwałem się lutownicą, pozostało mi tylko nauczyć się cięcia szkła. Po kilku miesiącach sprzedałem swoją pierwszą pracę.
Dlaczego wprawa w lutowaniu jest tak ważna?
Lampy witrażowe robi się ze szklanych tafelek, a do ich łączenia służy taśma miedziana, jak w okiennym witrażu. Każdy szklany element szlifuje się, żeby nie miał ostrych brzegów, a później owija miedzianą folią i lutuje, aż do połączenia wszystkich części. Na koniec poprawia się spoinę, żeby była równa i lekko wypukła. Moje najprostsze klosze składają się z kilkudziesięciu części, ale są i wzory z przeszło dwóch tysięcy elementów. Na przykład "Wisterie" Tiffany’ego – 2400 różnokolorowych kawałków szkła.
W czasie pracy wszystkie części są ułożone na formie, to ona nadaje lampie kształt półkuli albo krawieckiego manekina. Przygotowując nową matrycę, obklejam ją cienkimi paskami papieru, żeby odtworzyć jej przestrzenny kształt. Dopiero później nanoszę rysunek, dzielę wzór na pola. Papier rozcina się, rozkłada płasko, kseruje w kilku egzemplarzach. Pierwowzór znów trzeba nanieść na formę, powlec silikonem odpornym na wysoką temperaturę. Z kopii wycina się szablony, każda część ma swój numer. Z takim dokładnym projektem można się wreszcie zabrać do pracy. Wykonanie form jest dość pracochłonne, ale później mogą służyć latami. W magazynie mam ich kilkaset.
To wyłącznie wzory Tiffany’ego?
Nie, od lat robię przede wszystkim własne projekty. Zdarza się również, że klienci zgłaszają się ze swoimi pomysłami, ale po przejrzeniu mojego portfolio wybierają jeden z gotowych wzorów. Poza osobami urządzającymi własne mieszkanie odwiedzają mnie też przedstawiciele wspólnot mieszkaniowych remontujących kamienice. Współpracuję też z architektami wnętrz. Bardzo miło wspominam zamówienie z Teatru Studio. Ćwierć wieku temu na jego scenie wystawiono sztukę "Tamara", poświęconą Tamarze Łempickiej. Jedenaście lamp mojego projektu współtworzyło scenografię tego niesamowitego przedstawienia. Łempicka to jedna z artystek, które najbardziej lubię, zresztą jest malarką bardzo cenioną. Także dosłownie. W 2018 roku jej płótno "La Musicienne" sprzedane zostało za ponad dziewięć milionów dolarów, absolutny rekord, jeśli chodzi o polskie obrazy.
Moda na styl art déco ma się dobrze?
Klienci wybierają teraz najczęściej proste, geometryczne wzory. W latach 90. sprzedawały się głównie wzory secesyjne, wiele takich lamp kupowali obcokrajowcy, miałem galerie w Warszawie, Brukseli i Londynie. Wkrótce po wejściu do NATO Czech, Polski i Węgier amerykański "Newsweek" opublikował artykuł na temat rzeczy, które warto kupić odwiedzając Europę Środkową: tokaj, czeską ceramikę i moje lampy. Później przez kilka miesięcy miałem ciągłe telefony z ambasady USA i tłum gości odwiedzających sklep na Nowym Świecie. Przed epoką centrów handlowych, była to zresztą ulica pełna reprezentacyjnych sklepów. Zaglądały żony japońskich dyplomatów i handlowców, zagraniczni konsultanci, politycy, wojskowi. Pewien pięciogwiazdkowy generał spędził parę godzin, wybierając i fotografując lampy, później przez lata zamawiał kolejne na prezenty, przywoził rodzinę. W szczytowym momencie zatrudniałem w firmie siedemnaście osób.
Dziś pracownia jest znacznie mniejsza. Czy zgłaszają się do pana uczniowie?
Zdarzają się studenci z ASP, którzy chcą nauczyć się zawodu, popracować kilka miesięcy, a później zająć się własnymi projektami. Zaglądają do mnie wycieczki z Muzeum Warszawskiej Pragi – pracuję w tej dzielnicy już pół wieku. Stałych pracowników mam dwóch, jeden przechodzi za kilka dni na emeryturę. Ja sam skończyłem już siedemdziesiąt sześć lat, czas pomyśleć o zwijaniu działalności. Nie mam komu jej przekazać. Może wnuczek? Jest jedenastolatkiem, ale ma do tego fachu zdolności.